Jak to się stało, że został Pan prezesem Broni?
Wcześniej byłem wiceprezesem klubu, wybrano mnie na prezesa. Wtedy były zupełnie inne czasy. Nie mieliśmy żadnego wsparcia z władz miasta, bo wówczas nie dotowano sportu seniorskiego. Wszystko opierało się na pieniądzach zdobytych od sponsorów, od grupy bardzo zaangażowanych ludzi, którzy byli skupieni przy klubie. Gdyby nie oni, pewnie Broń nie przetrwałaby tamtych czasów.
Jak wówczas funkcjonował zespół seniorów?
Mieliśmy jeden komplet strojów mocno zużyty, jeździliśmy na mecze starym żukiem, albo czasem prywatnymi samochodami członków zarządu. Po przejęciu obiektów przez miasto, trenowaliśmy na zakolu boiska i za każdy trening kazano nam płacić. Płaciliśmy też za szatnie. Dopiero prezydent Zdzisław Marcinkowski jako pierwszy pomógł nam i zwolnił nas z opłat za korzystanie z obiektów na Narutowicza. Dla nas to była ogromna ulga. Ale wbrew pozorom my w tej biedzie potrafiliśmy żyć jak jedna wielka rodzina. Pomagali ludzie, drobni sponsorzy.
Sukcesy też były?
Otarliśmy się o starą trzecią ligę. Pamiętne, przegrane baraże z Legionovią Legionowo, gdzie zabrakło jednej bramki. Mieliśmy wówczas zespół oparty głównie na wychowankach i chłopakach z Radomia.
Za pana kadencji Broń w V lidze zajmowała miejsce tuż za dwójką zespołów, które awansowały do czwartej ligi. Było tak kilka lat z rzędu.
– Dlatego złożyłem rezygnacje w 2005 roku. Czułem się oszukany. Miałem już dość. Kilka sezonów z rzędu zajmowaliśmy czołowe lokaty, a na finiszu ktoś przez jeden, dwa mecze nas wyprzedzał i nie mogliśmy awansować. Byłem bardzo rozgoryczony zwłaszcza na kilku piłkarzy. Kiedy były płacone regularne premie, to i wyniki były, a jak na finiszu na chwilę zabrakło pieniędzy to niektórzy nie zagrali na swoim poziomie. Nie chcę do tego wracać, ale było mi przykro. Ciężko było potem chodzić po sponsorach zebrać parę groszy, bo każdy z nich podobnie jak ja, też czuł się oszukany.
Agbeluye Camara, gwinejski król strzelców sprowadzony w 2005 roku miał być lekarstwem na atak Broni. Pamiętam sytuację, że na trening z udziałem tego zawodnika przyszła 100-osobowa grupa kibiców.
Na pierwsze mecze też przychodziło sporo widzów na trybuny. Krążyły legendy, że to żaden król strzelców, że to jakiś podstawiony czarnoskóry zawodnik, ale jak ktoś pamięta, to drużyna nie za bardzo go przyjęła. Nie chcieli z nim grać, a napastnik musi dostawać piłkę. Jemu też trudno się było tutaj odnaleźć. Pamiętam jednak, że byliśmy prekursorem w regionie w sprowadzeniu zawodników z Czarnego Lądu. Mnóstwo pracy i wysiłku kosztowało nas ściągnięcie go do nas.
Obserwuje pan dzisiaj pracę działaczy Broni?
Oczywiście i jestem pełen uznania dla Artura Piechowicza i jego współpracowników. Bycie działaczem to ciężki kawałek chleba, dlatego ludziom zaangażowanym w sprawy klubu należy się duży szacunek. Podziwiam ich bardzo. Prowadzą klub zupełnie inaczej, bo i inne czasy nastąpiły.
Jak panu się ułożyło życie po odejściu z klubu?
Przez 17 lat działałem w radomskich strukturach SLD. Cały czas prowadzę swoją prywatną działalność gospodarczą. Sercem jestem cały czas przy Broni. Mam kontakt z wieloma byłymi piłkarzami, trenerami, przychodzą, odwiedzają mnie. Wspominamy dawne czasy.